'no nie. noooo nieee. No nie zdzierżę. No do jasnej anielki!! NIE ZDZIERŻĘ!!!
- czy mógłby pan łaskawie nie trącać mnie rytmicznie CO PÓŁ MINUTY w ramię tą siatką..?
- ależ co też pani, ja przeiceż nic nie robię, stoję sobie tylko!
- jak pan nic nie robi, moje ramię, więc wiem co czuję, mógłby pan nad tą siatką zapanować?
- o, najmocniej przepraszam, faktycznie, to ten sok w kartonie, róg się pani wbijał, nie widziałem tego.'
nie potrafię odpowiednio oddać wyrazu mojej twarzy w tym momencie, więc może zobrazuję całą sytuację.
wstałam rano nieprzytomna, jak zwykle, automatycznie wykonując czynności pre-życiowe,
kawa, ubrać się, ogarnąć, takietam jak każda baba.
Jak zwykle też zapomniałam o zadziwiającym mnie codziennie fakcie upływu czasu, więc znowu wybiegłam z mieszkania spóźniona na autobus. (dziwne, że po tylu latach jeszcze się do tego nie przyzwyczaiłam.)
Porankami działam na zasadzie: "nie mów do mnie z rana, a jak musisz to mów do ręki, albo zapisz na kartce, przeczytam jak rano minie".
Jak wiadomo, taki stan połączony ze spóźnieniem i w biegu przypominanymi sobie rzeczami, które jeszcze musiałam zabrać i zrobić i nagłe olśnienie "nosz kuchnia mam dzisiaj zaliczenie przecież jak mogłam o tym zapomnieć?!" daje skutki wręcz warte opisania w jakiejś szerszej pracy naukowej.
Cudem jakimś tym razem wbiegłam 'na szczupaka' do autobusu, który właśnie podjechał,
jednocześnie rozglądając się za jakimś wolnym miejscem, niekoniecznie do siedzienia, 'wolne miejsce' czyli przestrzeń w autobusie nie zawalona ludźmi.
W głowie pojawiło mi się hasło "I SEE OLD PEOPLE" wypowiedziane tonem Cole'a Seara z Szóstego zmysłu.
Średnia wieku w autobusie +/- 65 lat, plus spora grupka ludzi w wieku produkcyjnym zapewne zmierzających do prac, szkół i uczelni, każdy jeden śpiąco-zamyślony, pouwieszani na poręczach, ściśnięci obok siebie, włażący sobie na nogi, latający jeden po drugim na ostrzejszych zakręach.
Oczywiście wszystko co starsze siedziało.
Babcie łypały na mnie groźnie kiedy zwolniło się trochę miejsca na jednym z 'popularniejszych przystanków', ale nie dałam się zastraszyć, usiadłam i wyciągnęłam notatki szybko chowając w nich nos pod pozorem pilnej nauki.
Cośtam próbowałam czytać, jednocześnie pisząc smsa, złorzecząc pod nosem, 'że tak wcześnie, kto to wymyślił zajęcia o takiej godzinie robić, w ogóle to kawy nie wypiłam, bez sensu' , drugą ręką wyciągając słuchawki coby jakkolwiek umilić sobie ten wtorkowy poranek.
Powoli zaczynała mnie opuszczać 'poranna faza', nawet jakieś optymistyczne przebłyski pojawiły się wraz ze słońcem nieśmiało wychodzącym zza chmur 'i w ogóle to błogo, ptaszki śpiewają, świat nie może być taki zły, o jakie słodkie dziecko sobie do szkółki hasa...'
i tutaj wkroczył pan z siatką.
Pan wiek średni,
wąsik
jak to na pana w wieku średnim przystało, taki z tych, co nie wybijają się w tłumie, szarość życia, praca i piwko przed TV.
Nie byłoby w nim nic złego, gdyby nie ta siateczka jego zasmolona.
Siedzę więc poddając się jakiejś w miarę błogości, nie zauważam co się dzieje, słucham muzyczki, staram się oderwać od życia na moment, czytam sobie notateczki, a ten mi tu z siatką z sokiem po ramieniu.
Sok w kartonie, kanciasty. Karton, nie sok.
Stanął nade mną ów chłopina, zapewne kompletnie nie zdający sobie sprawy z tego, co się dzieje z siatką.
Nie wiem tylko dlaczego przy prawie pustym autobusie on akurat się uwiesił nade mną, ale mniejsza z tym, nie wnikałam, może lubi, jak już tak musi to niech stoi, jego egzystencja sama w sobie mi ni zieje ni grzębi. Natomiast diableska siateczka zawieszona na jego przedramieniu już owszem. Wykonywała zgodnie z prawami fizyki ruchy wahadłowe w przód i w tył, skutecznie wżynając mi się kantem kartonu w ramię i niszcząc życie.
pac....pac....pac....pac....pac....pac....pac....pac....pac....
oko mi zadrgało.
faza poranna "mów do ręki' ewoluowała do "nie mów wcale i nie dotykaj, bo jeszcze raz i dostanę napadu apopleksji".
Stąd ów dialog na szczycie tej niesamowicie inspirującej notki.
Pan chyba się przestraszył wyrazu mojej twarzy, bo szybciutko usiadł na siedzieniu nieopodal kierowcy. Jakby, w razie czego, kierowca mu niby był w stanie pomóc. Hehehe
z informacji studenckich: dzisiaj zakończyłam zajęcia w reptach ze skutkiem pozytywnym zaliczając test końcowy, cośtam cośtam, idę dzisiaj na Śnieżkę i Łowcę i chciałabym żeby ktoś mi powiedział co się robi z małą ilością czasu i wielką ilością egzaminów i jeszcze większą niechęcią czy może nawet niemocą do nauki.
No co. Tym razem mam dobre wymówki żeby się nie uczyć.
PS wiem, notka miała być co miesiąc, ale jestem leniwa więc nie będzie co miesiąc i już.
Poza tym ja w ogóle nie wiem po co to wszystko piszę, nikomu to pożytku nie przynosi.
Ale przynosi mi, nie muszę się uczyć. :)
http://www.youtube.com/watch?v=A1efNYm5EhY
poniedziałek, 11 czerwca 2012
wtorek, 17 stycznia 2012
Co cię nie zabije to cię..dobije.
Na samym początku drodzy Czytelnicy mojego bloga (o ile tacy w ogóle istnieją, a śmiem wątpić, więc wychodzi na to, iż czuję niesamowity komfort pisania tego co i jak mi się żywnie podoba)
a więc drodzy Hipotetyczni Czytelnicy mojego bloga.
Chciałam Was przeprosić za pięciomiesięczną i trzydniową nieobecność.
To karygodne zaniedbanie wyniknęło z wielkiego zamieszania, jakie działo się podczas moich Wielkich Przenosin z Poznania do Katowic.
Po drodze miałam oczywiście ochotę stworzyć conajmniej 10 notek i głównie złorzeczyć w nich na moją nową "uczelnię", która robiła mnie w konia jak się jej żywnie podobało.
W zasadzie to powinnam się zamienić w konia już dawno temu. Mam wrażenie, że zarówno dziekanat oraz dział praktyk, wszystkie w nim wspaniałe panie zasiadające, kwestura i generalnie cały personel obsługujący owe wymienione wyżej podinstytucje, zasiedli pewnego sierpniowego wieczora przy stole, moje złożone na uczelnię dokumenty rozłożyli na całej jego szerokości i wykonali następujące czynności:
- zatańczyli zbiorowo na w/w stole lambadę, pasodoble i makarenę depcząc z umiłowaniem po moich zaświaczeniach, świadectwach, podaniach, wypisach, wpisach, potwierdzeniach i zaświadczeniach,
- z wielką uciechą polali sobie kilka głębszych rechocząc wesoło podczas czytania wszystkich tych papierków
- z mściwym wyrazem twarzy grali w kości, czy dopuścić mnie do "wskoczenia" na listę studentów
- trwonili pieniądze czyniąc zakłady, kiedy puszczą mi nerwy i zacznę strzelać z armaty w stronę budynku A (w którym wszelkie te instytucje się znajdują)
Owa impreza trwała (o ile dobrze liczę i odejmę czas przeprowadzki z Poznania do Katowic) na moje oko jakieś..3 miesiące.
Ale.
Czym ja się denerwuję.
Przecież studiuję.!
Czekam teraz na wyznaczenie mi różnic programowych (które notabene powinnam dostać na pięknie wydrukowanej karteczce tydzień po otrzymaniu decycji o zgodzie na przeniesienie.
Od pani z dziekanatu, która powinna mi ją podać na czerwonej poduszce ze złotymi frędzelkami zwisającymi z jej kątów [kątów poduszki, nie pani], czyniąc przy tym pokłon polegający na dotknięciu nosem podłogi, a nogami wykonując szpagat i śpiewając przy tym pieśń "Miserere nostri, mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa")
Wcale nie drga mi już nerwowo oko, kiedy słyszę "nic jeszcze nie wiemy" albo "decyzja jeszcze nie została wydana, proszę przyjść za tydzień".
Przecież tarzanie się pod dziekanatem, czynienie pokłonów, kląskanie i pląskanie, robienie słodkich oczek, pokorny wyraz twarzy i stoicki spokój oraz opanowanie mam już nawet nie w małym palcu, a w małym paznokciu.
Tak czy inaczej i mimo wszystko - jest naprawdę fajnie.
Współlokatorki mam kultowe :)
Coraz częściej dochodzę do wniosku, że w mieszkaniu trzeba zamontować dyktafony rejestrujące nasze pełne weny dialogi.
W końcu sześć bab w jednym mieszkaniu to wcale nie tak mało ;)
Ale o tym w następnej notce.
(obiecuję, jeszcze w tym miesiącu!)
pozdrawiam, S.
przebój sesjowy ZIMA 2012
a więc drodzy Hipotetyczni Czytelnicy mojego bloga.
Chciałam Was przeprosić za pięciomiesięczną i trzydniową nieobecność.
To karygodne zaniedbanie wyniknęło z wielkiego zamieszania, jakie działo się podczas moich Wielkich Przenosin z Poznania do Katowic.
Po drodze miałam oczywiście ochotę stworzyć conajmniej 10 notek i głównie złorzeczyć w nich na moją nową "uczelnię", która robiła mnie w konia jak się jej żywnie podobało.
W zasadzie to powinnam się zamienić w konia już dawno temu. Mam wrażenie, że zarówno dziekanat oraz dział praktyk, wszystkie w nim wspaniałe panie zasiadające, kwestura i generalnie cały personel obsługujący owe wymienione wyżej podinstytucje, zasiedli pewnego sierpniowego wieczora przy stole, moje złożone na uczelnię dokumenty rozłożyli na całej jego szerokości i wykonali następujące czynności:
- zatańczyli zbiorowo na w/w stole lambadę, pasodoble i makarenę depcząc z umiłowaniem po moich zaświaczeniach, świadectwach, podaniach, wypisach, wpisach, potwierdzeniach i zaświadczeniach,
- z wielką uciechą polali sobie kilka głębszych rechocząc wesoło podczas czytania wszystkich tych papierków
- z mściwym wyrazem twarzy grali w kości, czy dopuścić mnie do "wskoczenia" na listę studentów
- trwonili pieniądze czyniąc zakłady, kiedy puszczą mi nerwy i zacznę strzelać z armaty w stronę budynku A (w którym wszelkie te instytucje się znajdują)
Owa impreza trwała (o ile dobrze liczę i odejmę czas przeprowadzki z Poznania do Katowic) na moje oko jakieś..3 miesiące.
Ale.
Czym ja się denerwuję.
Przecież studiuję.!
Czekam teraz na wyznaczenie mi różnic programowych (które notabene powinnam dostać na pięknie wydrukowanej karteczce tydzień po otrzymaniu decycji o zgodzie na przeniesienie.
Od pani z dziekanatu, która powinna mi ją podać na czerwonej poduszce ze złotymi frędzelkami zwisającymi z jej kątów [kątów poduszki, nie pani], czyniąc przy tym pokłon polegający na dotknięciu nosem podłogi, a nogami wykonując szpagat i śpiewając przy tym pieśń "Miserere nostri, mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa")
Wcale nie drga mi już nerwowo oko, kiedy słyszę "nic jeszcze nie wiemy" albo "decyzja jeszcze nie została wydana, proszę przyjść za tydzień".
Przecież tarzanie się pod dziekanatem, czynienie pokłonów, kląskanie i pląskanie, robienie słodkich oczek, pokorny wyraz twarzy i stoicki spokój oraz opanowanie mam już nawet nie w małym palcu, a w małym paznokciu.
Tak czy inaczej i mimo wszystko - jest naprawdę fajnie.
Współlokatorki mam kultowe :)
Coraz częściej dochodzę do wniosku, że w mieszkaniu trzeba zamontować dyktafony rejestrujące nasze pełne weny dialogi.
W końcu sześć bab w jednym mieszkaniu to wcale nie tak mało ;)
Ale o tym w następnej notce.
(obiecuję, jeszcze w tym miesiącu!)
pozdrawiam, S.
przebój sesjowy ZIMA 2012
Subskrybuj:
Posty (Atom)