niedziela, 28 listopada 2010

Sara u dentysty

przy oparach omletu, kawy z ptasim mleczkiem i cynamonowego kadzidełka pożyczonego od Darka Sąsiada (znowu nielegalnie) słuchałam tego:

http://www.youtube.com/watch?v=E8gmARGvPlI

sezon swiąteczny czas zacząć.

ale przejdę do sedna sprawy.



Z racji pojemnego dysku na komputerze marzy(ł) mi się przenosny dysk o pojemnosci conajmniej 300GB. Mam na moim komputerze wieelki syf, więc chcąc tam posprzątać (zrobić formata) muszę zgrać większosć rzeczy na dysk przenosny (którego nie mam)

zamierzałam więc zrobić ładne oczy do mikołaja (mama+tata) i poprosić go o ów dysk.

ALE W CZWARTEK WYPADŁ MI ZĄB.

przyszłam z zajęć, głodna niczym dzika swinia, zrobiłam sobie kolację w postaci kotleta mojej mamy i sałatki. 

przeglądając facebooka i gryząc beztrosko kawałek papryki poczułam nagle cos twardego. Spojrzałam w lustro tknięta przeczuciem 

(to jest tak, jak wiesz, że zaraz zachce ci się sikać, ale własnie wsiadłes w autobus i pojedziesz przez najbliższą godzinę trzymając już prawie palec w pęcherzu, żeby się nie przelało.)

i zobaczyłam dziurę. górna dwójka po lewej stronie,a raczej jej brak przeraził mnie i doprowadził na skraj rozpaczy. pierwsza mysl: 

PANIE BOŻE ODDAJ MI ZĘBA!!

druga mysl:

AAAAAAAAAAAAAAAAAA!!!!!!!!!!!

trzeia mysl:

DZWONIĘ DO MAMY.

po konsultacjach z mamą, którą bardzo rozbawił brak mojego zęba, doszłam do wniosku, że trzeba się umówić do dentysty. Nieco później wróciły z zajęć Brunhilde i Sieglinde. Przywitałam je pięknym usmiechem, na co one przywitały mnie jeszcze większym.

żadnego wsparcia w tym domu nie ma.

W piątek zebrałam się w sobie, sprawdziłam opinie w internecie o dentystach swarzędzkich (no przecież nie będę się pchać do poznania!). Drogą eliminacji wybrałam doktora Batosza Skibińskiego, którego wszyscy wychwalali pod niebiosa.

Pół godziny biłam się ze sobą, czy dzwonić, układałam w głowie co powiedzieć i generalnie to ja się boję dzwonić i mówić o co chodzi. Mam nawet problemy z zamówieniem pizzy!

ale wizja pójscia w poniedziałek na zajęcia i pokazania nowego imidżu z dziurą na papierosa bardzo mnie zmotywowała do wykonania telefonu.

o dziwo poszło mi w miarę ładnie i składnie, umówiona na 13:00, szczęsliwa i radosna poszłam myć włosy.

wsiadłam w autobus, dumna i blada znalazłam gabinet (piękny, nowoczesny, poczekalnia z białą kanapą i ogromną plazmą na scianie, można oglądać wszystkie programy telewizyjne swiata,bo jest też pilot. sprawdziłam :D) a w łazience rozdają szczoteczki do zębów! (nowe)

godzina 13:01 czekam. czekam. czekam. czekam.

13:10 zaczęłam się bać i stresować (nie lubię dentystów).

13:15 otworzyły się drzwi.

i od tego momentu doszłam do wniosku, że stan mojego uzębienia jest conajmniej nieodpowiedni by ukazać go owemu stomatologowi.

wychylił głowę zza drzwi, ale do mojego umysłu ledwo dotarły słowa "przepraszam panią bardzo za spóźnienie, proszę poczekać jeszcze kilka minut". Jakis pacjent wyszedł z gabinetu, wziął kurtkę i poszedł. A ja nadal w pamięci odtwarzałam moment ujrzenia stomatologowej głowy. 

WYGLĄDAŁ JAK JOHNY DEEP!!!!

wyysooooooooooooooooki, lat +/- 35, dłuższe, ciemne włosy, trzydniowy zarost, okulary w ciemnych oprawkach a za nimi pełne ciepła i bezpieczeństwa orzechowe oczy.

miałam ochotę go przytulić a potem się rozpłakać, bo przypomniało mi się po co ja w ogóle jestem w tym gabinecie. Zaraz jak tylko schował głowę nadrukowałam smsa do Sieglinde:

" AAAA ten dentysta wygląda jka JOHNY DEEP! nie otworzę przed nim ryja!!"

ale otworzyłam,

niestety...

Ciąg dalszy nastąpi. (niebawem, prawdopodobnie dzisiaj wieczorem.)


 


a tutaj Stanikowy przebój numer 3: 



niedziela, 3 października 2010

"drogi mężu, nie kocham sie z tobą z litości.."

Witaj świecie, tu Sara. Helmwige.

Piszę już całkiem świadomie z naszego nowego mieszkania (lokalizacja: Kruszewnia pod Swarzędzem pod Poznaniem),
w którym (o dziwo) jest prąd, ciepła woda, a nawet zasięg!

Gorzej z autobusem. Jakimkolwiek autobusem.

Tak oto na przykład, żeby dojechać na 8:00 rano na zajęcia do Poznania muszę jechać autobusem o 5:45.

Ku mojej rozpaczy cały następny tydzień mam na 8:00.

Nie wiem, czy wójt/burmistrz/czy inszy jakiśtam pierdzący w stołek pan i władca naszej gminy, jest hedonistycznyn sadystą lubiącym znęcać się nad ludźmi niemającymi samochodu, nie obchodzi mnie to, jak wejdę do jakiegoś urzędu gminy i go spotkam to dostanie w pysk ode mnie. (A pewnie większość ludzkiej cywilizacji z okolic naszej wioski mi przyklaśnie).

Dlatego teraz nasz blog będzie się nazwał: Trzy Staniki na wygnaniu.

Hurra.

Tak, jestem w dość podłym nastroju, bo mam od gorma nauki i ani odrobiny chęci, żeby spojrzeć na książkę.

Z ploteczek osiedlowych: brak ploteczek osiedlowych.
Domówki jeszcze nie było, mamy jednak intensywne pragnienie poznana kogoś z samochodem jeżdżącego codziennie do miasta, chętnego do zabierania ze sobą trzech studentek.

Poza tym, nie mamy jeszcze firanek, więc stanikowych tradycji staje się zadość,
osiedle pełne jest wojskowych z rodzinami lub bez (mieszkanie mamy odziedziczone po moim wujku wojskowym z WAM-u).

WAM yeah.

Mam włochaty, mięciutki dywan, pokój w tonacji kolorystycznej ciepłego pomarańczu, brązu i mleka z kawą, meble z Ikei i zmywarkę. I dziwne ustrojstwo, które po wlaniu wody, włożeniu stóp i przyciśnięciu guziczka - robi masaż. Stóp.

aaaa - bo teraz każda z nas ma swój pokój. Umiłowane 12 kątów.
Ale z przyzwyczajenia i tak siedzimy na kupie. (w sensie,że wszystkie trzy razem)
Pewnie zaniedługo zaczniemy znowu spać w jednym pokoju.

Tak oto Sieglinde ma różowiusio-fioletowy pokoik po dzieciach (który szalenie jej się podoba. Nigdy jej nie rozumiałam.)
A Brunhilde jest w trakcie przemalowywania pokoju na bakłażanowy fiolet (nazwa szalenie istotna).
Jako, że odziedziczyła byłą sypialnię wujka i cioci, pierwsze co zrobiła po wejściu do swojego nowego pokoju to zmazanie napisu na ścianie:

"drogi mężu, nie kocham sie z tobą z litości, uwielbiam się z tobą kochać matołku jeden!"

Jesteśmy w trakcie sprowadzania normalnego internetu, bo jak narazie szlag nas trafia, Brunhilde i ja mamy mobilny z Orange. Kto ma, ten zrozumie, kto nie ma-niech się cieszy i niech nie chce mieć.

Dalsza część relacji w przyszłym tygodniu jakoś w nocy, jak będe się uczyć, a pójście spać nie będzie mi się opłacało, ponieważ o 5:00 i tak będę musiała wstać.

Kruszewnia yeah.


Pozdrawiam, pełna goryczy i sakrazmu-Helmwige.

środa, 7 lipca 2010

O przygodach z wychowaniem fizycznym i innych działaniach zmierzających do zamknięcia tego roku akademickiego.


Zacznę może od tego, że wczoraj wieczorem włączyłam sobie simsy...tak a propos sesji... pierwszy raz od roku albo coś w tym guście... bo Helmwiege zostawiła kompa a ma na nim Sims 3...
Szał jakiś mnie ogarnął. Stworzyłam siebie, piękną zgrabną i powabną, wyszłam za jegomościa stworzonego na obraz i podobieństwo platonicznej niemożliwej i niedostępnej miłości mojego życia i jak już zaszłam w ciążę to uprzytomniłam sobie że gram chyba piątą godzinę... a dziś narodził się nasz synek.
Simsy to zło. DUUUŻE zło.

* * *

A z cyklu przygody uczelniane Sieglindy:

Historia Pewnego Zaliczenia.

Nie mogąc skontaktować się ze swoją prowadzącą wf, Panią X , bo ta nie odpowiadała na maile, Biedna Uciśniona Studentka zadzwoniła do Zakładu Wychowania Fizycznego i Sportu (bo to strasznie daleko i na darmo jechać w piękny lipcowy dzień się jej nie chciało). Przedstawiła sytuację Pani W Sekretariacie. Pani W Sekretariacie rzecze, iż Pani X będzie dopiero w sierpniu. To już wiedziała Biedna Uciśniona Studentka i już miała czarne wizje przedłużania sesji i temu podobnych okropności. Ale Pani W Sekretariacie niczym grom z jasnego nieba (a przynajmniej mała błyskawica), pyta Biedną Uciśnioną Studentkę czy ma wpis w USOSie. Myśli sobie Heroina Tragiczna "ki uj" i mówi zgodnie z najszczerszą prawdą, że nie wie. Pani W Sekretariacie na to, że jeśli Pani X wpisała ocenę w USOSie, to Uciśniona Studentka może przyjechać tam do Zakładu i każdy zaliczenie może wpisać, bo ocena jest.
Z jednym okiem pomalowanym, z tuszem do rzęs w dłoni, z drżącym sercem, myląc się trzy razy, loguje się Cud Nadobne Dziewczę do USOSa, (upiornego syfiastego okropnego systemu) (z drżącym sercem, bo na tym wfie była z pięć razy w tym semetrze, ach te drogi i zamiecie śnieżne, ach te beznadziejne dyliżanse...) i po dłuższych poszukiwaniach, bo system jest strasznie skomplikowany odszukała zakładkę oceny.

Semestr Letni 2009/2010 - zgadza się.
Taniec - zgadza się.
Zajęcia wychowania fizycznego: 5 - trudno się nie zgodzić :)

Koniec.

* * *

Tym sposobem dziś byłam po wpis z informatyki, jutro po wpis ze szkolenia bibliotecznego i z wfu - i mogę oddać wreszcie ten indeks do dziekanatu i przez najbliższe dwa miesiące nie myśleć o studiach (no, jak już się dowiem czy dostałam się na muzykologię).

Po drodze trafił mnie szlag milion razy, ponieważ na Wildzie remontują tory tramwajowe. Idę zatem najpierw po bułeczki do Pani Reni, posyłając jej w ciągu dwóch minut pobytu w piekarni jakieś osiemnaście promiennych uśmiechów (tak taak, jednorazowe oswojenie kota to jeszcze nie wszystko...). Następnie zmierzam na przystanek autobusu "ZA TRAMWAJ" i po dłuższym oczekiwaniu wsiadam wreszcie, spodziewając się wysiąść na Świętego Czesława. Ależ, gdzie tam. Otóż autobus "ZA TRAMWAJ" z sobie i MPK tylko znanych przyczyn zmienił trasę, i objechał pół Poznania, nim mogłam wysiąść na Rynku, by przesiąść się w tramwaj linii 9, jeżdżący według "wakacyjnego" rozkładu jazdy, przynajmniej teoretycznie. Ale na tym nie koniec. Jedzie jedna dwójka, jedzie druga... dziewiątka przyjechała dopiero trzecia z kolei. Dotarłam na uczelnię po ponad godzinie od wyjścia z domu, podczas gdy normalnie docieram w dwadzieścia minut. Miałam mord w oczach....

A potem w tramwaju wracając zaczęłam czytać Cudzoziemkę której nigdy nie udało mi się dorwać w bibliotece w liceum, (a w miejskiej w rodzinnym mieście siedzą takie małpy, że flegmatyczny anioł wyszedłby stamtąd trzaskając drzwiami) potem zapomniałam, potem brak było czasu... potem dopadłam słuchowisko na chomiku, i wreszcie dziś wypożyczyłam (obok dwóch powieści Hardy'ego)... przeczytałam jednym tchem i do teraz jestem lekko rozkojarzona... robiąc zakupy zapomniałam oczywiście o paru kluczowych elementach takich jak na ten przykład srajtaśma. Czasem tak mam, przy niektórych książkach. A ta jest bardzo "moja".

* * *

Na zakończenie, z cyklu Staniki Gotują:


MISTRZOWSKI CHŁODNIK SIEGLINDY

Składniki na dwie osoby:

duży pęczek botwinki
jogurt naturalny 400ml, najlepiej typu greckiego, gęsty
5-6 niewielkich młodych ziemniaków
trzy jajka
pęczek koperku
pęczek pietruszki
garść kiełków rzodkiewki
dwa ząbki czosnku
pół kostki bulionowej
łyżka masła
sól
pieprz


Botwinkę myjemy, obieramy, kroimy w drobniutką kostkę. Czosnek wyciskamy przez praskę. Rozkruszamy kostkę rosołową. Wrzucamy całość do garnka, zalewamy wodą (tak, by zakrywała składniki, ale żeby nie było jej zbyt dużo). Dodajemy masło. Gotujemy 15-20 minut na niewielkim ogniu. Odstawiamy do wystygnięcia

Ziemniaki myjemy, jeżeli się nadają to najlepiej ugotować je w mundurkach, ale nie jest to konieczne - można je obrać i ugotować zwyczajnie w lekko osolonej wodzie. Przestudzone obieramy ze skórki, przekrajamy na połówki lub ćwiartki zależnie od wielkości ziemniaków.

Jajka gotujemy na twardo, kroimy w ćwiartki.

Do ugotowanej i przestudzonej botwinki dodajemy jogurt, doprawić solą i pieprzem. Mieszamy, przykrywamy i wstawiamy na godzinę do lodówki.

Po wyjęciu z lodówki i rozlaniu na talerze, układamy ćwiartki ziemniaków i jajek, posypujemy obficie koperkiem, pietruszką i kiełkami.

Smacznego!!!


niedziela, 13 czerwca 2010

nigdy nie ucz się starocerkiewnosłowiańskiego.

"-ej, skoro mężczyzna może zostać kobietą, to czy kobieta może zostać mężczyzną?

-tak.

-i mają penisy?

-no tak.

-ale to muszą być takie małe wyperdki, takie..kutaski.."


Jedna z twórczych, wieczornych rozmów.

Osobiście jestem fanką nocnych rozmów, bo są najkreatywniejsze i sprowadzające się do zazwyczaj jednego tematu.

Albo dwóch.

Zdałam byłam egzamin z Rosyjskiego na 4+, więc osiadłam na laurach i nie chce mi się zdawać jutrzejszego SCSu. Poza tym, po co komu znać aoryst i koniugację I,II,III,IV i V?

Moim zdaniem to niekoniecznie wiedza dla nas. Prostactwo jakieś.

Zamierzam za to zdać egzamin z gramatyki opisowej języka polskiego z elementami leksykologii i z literatury rosyjskiej. Nie, to nie tak, że wybieram co zdam, a czego nie. W idealnym świecie pewnie bym wybierała, ale, że niestety przyszło nam żyć w świecie pełyn śmieciarek o 4 nad ranem i krzyczących żuli spod budki z piwem..nie mogę decydować czy chcę zdawać starocerkiewnosłowiański, czy nie.

Bez sensu.

Mój żal przeleję na papier. Napiszę epopeję i będę czczona do końca życia jak Mickiewicz. A nawet i po śmierci. 

A tak poza tym, to spędziłam 2 noce na balkonie (dzięki upałom), jedną z nich nawet z Sieglinde i Brunhilde.!

Z tym, że Brunhilde nie wytrzymała wiatru i w środku nocy przeniosła się do mieszkania. I tak nie spała, bo było jej za ciepło. Wniosek z tego taki, że jak jest ciepło to lepiej spać na balkonie w czapce, niż w mieszkaniu bez czapki.

No i życzymy powodzenia studentom zdającym sesję!

w tym Brunhildzie na egzaminach do Akademii muzycznej oraz Helmwidze i Sieglindzie w pospolitej sesji.

O ile sesja może być pospolita..

wtorek, 4 maja 2010

z pamiętnika Helmwigi.

wtorek.
5:40 - martwą podniosłam powiekę

5:55 - zakładając bluzkę piłam kawę.

6:00 - w popłochu dopakowywałam plecak, popychana ku drzwiom przez mamę.

6:10 - wyszłam z domu jednocześnie rozplątując słuchawki i związując włosy gumką.

6:30 - wsiadłam w busa do katowic.
...
8:00 - przestąpiłam próg przecudnej urody dworca PKP zastanawiając się dlaczego, u cholery akurat dzisiaj odwołali wszystkie InterREGIO
i żywiąc nadzieję, że tego mojego może jednak wypuszczą.

8:10 - nerwowo tuptając stopą stałam w kolejce złorzecząc na cały świat
i zastanawiając się, czy dotrę na czas na zajęcia.

8:15 - pani w kasie z przepraszającym uśmiechem powiedziała, że mój pociąg nie jedzie
i zaproponowała mi TLK o 9:37. łaskawie się zgodziłam.
zapłaciłam 10zł więcej i straciłam godzinę czasu.

8:25 - poszłam do dworcowej kawiarenki prosić o azyl i kawę.

8:30 - usiadłam, popijając kawę obserwowałam ludzi
i uśmiechałam się pod nosem patrząc na śpiącą naprzeciwko starszą panią.

8:40 - starsza pani okazała się biedną starszą panią, kupiłam jej jedzenie, bo prosiła, wszyscy ją zignorowali, tylko mnie jakoś za serce chwyciła. może zjadła, może nie. mam nadzieję, że pomogłam.

8:50 - skończyła mi się kawa więc zaczęłam robić gramatykę opisową jezyka rosyjskiego.

9:15 - znużona i zniecierpliwiona wybrałam się na wycieczkę krajoznawczą po dworcu.
zakupilam Twój Styl z ekologiczną torbą na zakupy i sikłam w dworcowej toalecie.

9:30 - stawiłam się na peronie II, czekając złorzeczyłam na ludzi, że więcej ich chyba matka nie miała.

9:39 - zajechał pociąg, rzuciłam się ku drzwiom, zajęłam miejsce i spokojnie usiadłam.
...
11:00 - obudziłam się, postanowiłam przeczytać Twój Styl, co też uczyniłam.

11:40 - odłożyłam gazetę, posłuchałam muzyki, wymieniłam kilka smsów.

12:00 - zasnęłam.

12:20 - otworzyłam oczy, zobaczyłam wyraz MORFEMY, zamknęłam oczy.

12:25 - wiedziona wiadomym obrzydzeniem zerknęłam jeszcze raz na okrutny wyraz, okazało się, że współtowarzyszka pociągowa studiuje coś podobnego, co ja.

12:30 - zasnęłam.

12:33 - obudziło mnie mlaskanie starszej baby, która omielała coś w swojej paszczęce jednocześnie rozmawiając z mężem i pchając mu "bułke z szynkom" w usta.
...

15:05 - wysiadłam z pociagu i pogalopowałam na zajęcia zaczynające się o 15:15.

15:20 - sapiąc dotarłam do upragnionego celu, po drodze spotkałam kolegę, który oznajmił mi, że owych zajęć nie ma.
podobnie, jak dwóch kolejnych.

15:30 - rozważałam rzucenie się z ostatniego piętra uczelni, jednak stwierdziłam, że głupio byłoby gdybym zabiła się z powodu wstania specjalnie o 5 w nocy aby zdążyć na zajęcia.

15:33 - porozważałam jeszcze trochę.

15:40 - spotkałam Magdę, poszłyśmy na kawę i wróciłam do mieszkania.

17:00 - usiadłam w fotelu.


pozdrawiam system informacji na mojej uczelni. wszyscy bardzo kochamy UAM.




sobota, 17 kwietnia 2010

nimstanie się tak..jakgdyby nigdynic niebyło [sic!]

Siedzę. I trawię zjedzoną właśnie kolację. Z poczuciem winy.
Intensywnie się odchudzam, co wychodzi mi..nie wychodzi mi.
Ale to niiic, przyjdzie czas, kiedy będę miała figurę modelki, a książę na czarnym (łamiemy konwenanse!) koniu porwie mnie na wakacje do Polanicy Zdroje (Zdroju?).
schodzi mi lakier z paznokci, więc w obecnym stanie przedstawiam raczej obraz nędzy i rozpaczy, więc potencjalny książę na czarnym koniu, widząc mnie, raczej uciekłby z krzykiem w drugą stronę albo wyjechał z Sieglinde do tej Polanicy.
Bo Sieglinde się obcięła!
Sama!
W ŁAZIENCE!
Jak Jennifer Lopez w teledysku do piosenki "Que hiciste" czy insze takie.
i muszę przyznać- wygląda prostacko wspaniale.
Przebija mnie na łeb na szyję.
W dodatku schudła i ma silniejszą wolę ode mnie, co sprawia, ze mam czasami ochotę wbić jej widelec w oko, żeby nieco ją oszpecić.

Brunhilde z nami nie ma, gdyż wybyła do koleżanki aby wspomóc ją mentalnie i fizycznie w malowaniu pięknego, nowonabytego mieszkanka.
Skubana, tej to się zawsze uda.
Nie to co ja- ściśnięta w jednym pokoiku z dwiema wariatkami, biedna, wiecznie głodna, stetryczała, i niekochana Helmwige.
Oj, już tam, zaraz że wredna. Żart taki.
nie?

idę spać, bo śmierdzi ode mnie bełkotem na odległość, a w tak maleńkim mieszkanku to swąd zmienia się w odór, a każdy zapaszek w smród niemożebny do zniesienia.

PS w poniedziałek mam kolokwium. trudne. u doktora, do którego żywię jednostronną, obsesyjną, platoniczną miłość. muszę się jakoś zaprezentować wiedzowo. (dodam, że jeszcze nic nie umiem, bo fejsbuk dziwnym trafem jakoś wygrywa z artykułami o sarmatyzmie)

w środę Sieglinde ma koło. z teatru współczesnego (cokolwiek to znaczy). też niezdawalne.

więc apelujemy o trzymanie kciuków i paluchów u nóg!
Wszelkie niepowodzenia będą zrzucane na nietrzymających, egzekwowane i karane.
Karę jeszcze obmyślę.
Prawdopodobnie w porze uczenia się.

czwartek, 11 marca 2010

"Nie wiedziałam, że ser ma błonę." A poznaniacy są jak koty.

Buona sera, buona sera!*


Hjuston, tu ten ze staników, który miał dziś najlepszy dzień. Rano bowiem, na próbę do opery zdążając wraz z Brunhildą, otworzyłam skrzynki na listy wrota blaszane… i znalazłam coś ładnego od znajomej Węgierki, obiecała niedawno, pamiętała! Nuty, nuty, nuty!!! Na razie bardziej do patrzenia i słuchania niż do śpiewania… a przynajmniej oficjalnie. E-mail dziękczynny zatem (po powrocie, skonsumowaniu obiadu i przyjęciu u siebie dziewczęcia pragnącego śpiewająco zdać maturę z języka ojczystego) wystosowałam w mieszance języków włosko-węgierskiej, pełen entuzjazmu i zachwytu…
Na próbie jak to na próbie, posiedziałam, pogadałam z artystami, dużo się pośmiałam i dużo nauczyłam… międzynarodowa obsada, przestawianie się z myślenia po angielsku na myślenie po włosku, w międzyczasie przeglądałam nuty które wprost z koperty przybyłej z Budapesztu wpadły w moje łapki…
Jutro już próba generalna a w sobotę premiera. I potem kolejna, i kolejna. Jak to mówił Franz Schalk… Każdy teatr to dom wariatów, ale opera to oddział dla nieuleczalnych. Jak się wpadnie to jak śliwka w kompot… ale tak to jest jak się człowiek zakocha – na amen! Niczym upiory snujemy się zatem po operze dygając napotkanym istotom antropomorficznym, oswajamy zarówno niekończący się labirynt korytarzy jak i poznaniaków, którzy są jak koty…
Taka na przykład Pani z piekarni. Zazwyczaj w sposób wprost niewiarygodny nieuprzejma. Dziś, a byłyśmy tam chyba już szósty czy siódmy raz – przemiła, uśmiechnięta, "dziękuję ślicznie"… poznaniacy stanowczo są jak koty i to jest moja refleksja finalna na dziś.

Siedzę z nutami i słucham… Áldjon Ég! Áldjon Ég…


S.


*czyt. błona sera, błona sera!... i w tym momencie zawsze przypomina się nam tekst Helmwigi: "Nie wiedziałam, że ser ma błonę..."

środa, 10 marca 2010

...bo każda z nas ma swoją ulubioną piosenkę.

Z dedykacją dla Cioci Ren,


Szop.

Powitanie :)

Zaczęło się od tego, że każda z nas, w bardziej lub mniej oryginalny sposób trafiła do Poznania.

Brunhilde (zwana też dobrą ciocią Ren) zwyczajnie zakochała się w tym mieście i z dziką przyjemnością złożyła papiery na UAM.

Tym samym, widząc pomaturalną depresję Helmwigi, załatwiła za nią złożenie papierów na tę samą uczelnię i zaciągnęła ją ze sobą.

Sieglinde po prostu nie mając się gdzie podziać i chcąc zostać w domu na wieki i pracować jako kasjerka w Biedronce (miała ambitny plan uczenia się śpiewu) popadła w niełaskę u Brunhildy. Ta kazała jej przyjechać, nie jęczeć i studiować.

Zatem owych pięknych wakacji 2009 dobra ciocia Ren znalazła mieszkanie na poznańskiej Wildzie, urządziła je… i tak we wrześniu zaczęła się nasza wspólna, czasami zawiła i pełna obelg droga.

Mieszkanie okazało się małe, ale na tyle przestronne, że każda z nas znalazła tu kąt dla siebie.

Na zachodzie króluje Helmwiege. Nieco przyciasny, zawalony zdjęciami i kurzem kąt z materacem, na którym znajduje się jej legowisko nocne.

Na wschodzie swe despotyczne rządy wiedzie Sieglinde, zamieszkując tapczan rozkładany sztuk jedna, komputer sztuk jedna z monitorem sztuk dwie, cały stos miśków i książek oraz kosmetyków i innych pierdół.

Na północy rządami sprawiedliwymi panuje Brunhilde. Zajmuje najmniej miejsca, umiejąc się w niezrozumiały sposób skompresować ze wszystkimi swoimi rzeczami tak, że są niewidoczne - gołym czy odzianym okiem.

Wszędzie walają się nuty (jako, że każda z nas z zamiłowania jest śpiewaczką), włosy (liniejemy na wiosnę, wszystkie mamy raczej długie kudły) i inne rupiecie z pastelami włącznie (Sieglinde maluje).

Trzy staniki zapraszają na (prawie)codzienną relację z naszego tragi-komediowego życia.

W rolach głównych występują : dobra ciocia Ren-Brunhilde, niespełniona Medea vel. Szop Kaja-Sieglinde i półtłusta jazzowa śpiewaczka Sara-Helmwige.

Imiona wagnerowskie mamy po Wagnerze, a trzy staniki bo długi czas nie miałyśmy firan, a naprzeciwko mieszkają sąsiedzi… o czym czasami zdarzało nam się zapominać.

Pozdrawiam

H. (korekta edytorska i insza S. :P )